Kilka dni temu w mojej pracy etatowej nastąpiło pewne zdarzenie, którego w zasadzie spodziewałem się od dawna, dlatego jakoś specjalnie nie zrobiło ono na mnie większego wrażenia, bo przecież poza tym śmiesznym etatem już pracuję na swoją niezależność. Gorzej jednak tą niespodziewaną wiadomość od naszego szefa, bo o niej opowiem, przyjęli moi koledzy, no ale cóż… Oni na własny biznes ochoty nie mają, więc ich sprawa. Cóż więc się takiego wydarzyło? O tym za chwilkę.
Wśród większości nas panuje takie głupie przekonanie, że w dzisiejszych czasach jeśli ma się pracę, to jest sie kimś. Mało tego, uważamy że mając pracę mamy zapewnione bezpieczeństwo i stabilność finansową. Pomijam już wysokość naszych przeciętnych zarobków z tej „bezpiecznej pracy”, bo na samą myśl robi mi się słabo. Oczywiście ja mam ambicję na więcej, czy Ty ją masz, tego nie wiem. Być może komuś pasuje usługiwanie innym przez 40 i więcej godzin tygodniowo za jakiś ochłap tego, co powinien dostać za swoją pracę, a co zabiera jego pracodawca. W to nie wnikam. Wnikam jednak w to, że takie zajęcie w dzisiejszych czasach jest najmniej bezpiecznym z możliwych o ile nie weźmie się sprawy w swoje ręce. Oto jak wygląda „bezpieczna praca na etacie” w moim przypadku
No więc kilka dni temu przed wyjściem z zakładu przychodzi do naszej szatni nasz bos i wyciąga na stół bilans obrotów/wydatków za dwa lata działalności firmy (zakład samochodowy – usługi, mechanika, auto-gaz. Obsada zakładu – Szef + czterech pracowników). Okazuje się, że od dwóch lat firma w zasadzie wychodzi na 0 lub przynosi straty mimo iż od kilku miesięcy została podniesiona stawka za roboczogodzinę (gdyby nie była podniesiona, to zakład zaliczyłby plecy już dawno). Kiedy podpisywałem umowę dwa lata temu zgodziłem się na praktycznie najniższe wynagrodzenie rozumiejąc argumenty: „wiesz, teraz będą inwestycje, nowy zakład, mało klientów, ale jak się rozkręci, to i wynagrodzenie będzie większe i w ogóle będzie super, high life, mucha nie siada”.
Klientów oczywiście nie zabrakło, bo wiadomo samochodów dużo, psują się, poza tym rozrząd i olej musi wymieniać każdy użytkownik, grubych napraw też nie brakowało, a że cena benzynki w miejscu nie stoi, więc na LPG też jest zapotrzebowanie. Fama się rozeszła wśród klientów, że taki zakład jest, więc i z robotą problemów nie było. Minęło dwa lata. Do pracy muszę dojeżdżać, więc korzystam z własnego pojazdu. Na szczęście jest to diesel, więc koszt, prawie żaden, ale… Dwa lata temu za olej płaciłem lekko ponad 3 zeta z hakiem za litr, a dziś prawie 6 zł. Podstawowe rachunki za prąd i gaz też zdecydowanie różnią się między dzisiejszymi, a tymi z przed dwóch lat, a o różnicy w cenach w sklepie spozywczym już nawet nie wspominam. Niestety przez te dwa lata moja pensja nie podniosła się ani o 5 groszy, a klienci przecież są, robota jest (zdarza się kilka dni w roku, że częściej dłubiemy w nosie niż w smarach, ale tego się chyba nie da uniknąć w żadnej branży), stawka za roboczogodzinę wzrosła to i ceny za usługi też, więc o co chodzi?
No i jak wspomniałem przychodzi szef i pokazuje ten bilans i mówi: „wziąłem teraz xxx tysięcy kredytu, żebyście mieli pensje na czas, ale dłużej tak nie pociągnę. Jeśli się wciągu dwóch miesięcy nic się nie zmieni (pewnie powinniśmy szybciej pracować, najlepiej zapierdalać tak jak w niemym kinie), to będę musiał zredukować etaty” 🙂 Coż… Cała ta sytuacja jeszcze bardziej zmotywowała mnie do mojej poza etatowej działalności, a przy okazji uświadomiła mi, że chcąc się rozwijać nie mam tam czego szukać. Choćbym zrobił 300 kolejnych kursów podnoszących moją wiedzę mechaniczną, to nie będzie to miało wpływu na roboczogodzinę, a i na krzesło bosa też nie wskoczę. Na bank nie wzrośnie moja pensja, a istnieje duże prawdopodobieństwo, że w najbliższych miesiącach jeszcze spadnie. Niestety takie są realia. Z próżnego i Salomon nie naleje.
Oczywiście nie mam tutaj postawy roszczeniowej, bo doskonale sobie zdaję sprawę, że żeby otrzymać podwyżkę, zakład musi wypracować większy obrót. Żeby był większy obrót, to musi wzrosnąć efektywność i organizacja pracy, stawka za roboczogodzinę itp. Na to szans w najbliższym czasie nie widzę, a z resztą nawet gdyby, to ja nie mam czasu czekać następne 5 lat na hipotetyczne 30 złotych więcej do pensji, bo „może będzie lepiej”. Jaki wniosek z tego płynie? A no taki, żebyś się pilnie uczył, znalazł pracę na etacie i zapierdalał ciężko i szybko. Dostaniesz wtedy możliwość rozwoju, super wynagrodzenie i upragnione wieloletnie bezpieczeństwo finansowe, no i… garba na starość
Na koniec pokażę Ci perspektywę mojego szefa. Otworzył zakład, wziął kredytów na kilkaset tysięcy zł, zainwestował w rozbudowę, sprzęt i narzędzia, związał się z jakimiś partnerskimi umowami z Urzędem Pracy oraz dostawcami (np oleju silnikowego). Jeśli się nie wywiąże z obrotów, to zapłaci z nawiązką, a o karach za zwłoki i niedotrzymanie umów nawet nie wspominam. I po co to wszystko? Po to, żeby przez dwa lata nie widzieć ani centa ze swojej działalności, czasem jeszcze dokładać i wciąż powiększać swój dług zdając sobie sprawę, że jeśli nie wydarzy się „jakiś cud”, to nic się nie zmieni.
Znasz to skądś? Podoba Ci się takie bezpieczeństwo?
…No i niech mi jeszcze ktoś powie, że marketing wielopoziomowy jest be.